Strona główna Antica Wyprawa dookoła Świata
     
historia 1980-1991 | horn 1998-2000 | śladami polaków 2003-2004
 
 
: Przebieg rejsu

: Mapa

: Wspomnienia

: Galeria

: Księga Gości

: Napisz do nas


: Zamów biuletyn
   


Zagłada miasta Rabaul - str.3

Powoli, zachowując największą ostrożność, wsuwamy się do portu. Wrażenie jest wstrząsające: zniszczone, małe stocznie, fabryczki, nabrzeża, wszędzie popiół i olbrzymie tumany kurzu. Wokół przerażająca cisza. Miasto - podobno jedno z najpiękniejszych na Pacyfiku - wygląda jak po ataku nuklearnym, zupełnie zniszczone. Po drodze ojciec Vincent zdołał zapoznać nas z wulkaniczną historią tego regionu, nawiedzanego dodatkowo trzęsieniami ziemi i częstymi falami tsunami. Otóż Papua Nowa Gwinea leży na styku dwóch płyt kontynentalnych, pacyficznej i australijskiej, które nasuwają się na siebie z szybkością od l do 10 cm rocznie - to dużo i dlatego ten rejon jest tak aktywny sejsmicznie i wulkanicznie. Na samej tylko PNG jest ponad 100 wulkanów, z czego 38 może wybuchnąć w każdej chwili. Pomiędzy rokiem 1900 a 1977 rejon ten nawiedziło 112 dużych trzęsień ziemi. Fale tsunami przychodzą często, dewastując sąsiednie wybrzeża i zabierając życie wielu ludziom. Najcięższym z pamiętnych kataklizmów był wybuch już znajomego wulkanu Vulcan, który eksplodował w 1937 roku, zabijając w Rabaulu około 500 osób.

Jesteśmy świadkami tragedii, która rozpoczęła się cztery miesiące temu i trwa nadal. Ekipy ratunkowe, które odkopują zasypane sklepy, kościoły, budynki publiczne i inne obiekty, odnajdują co jakiś czas ludzkie zwłoki. Cumujemy do nabrzeża pokrytego metrową warstwą zbitego popiołu i dzielimy się na dwie grupy. Jedna pozostaje na jachcie ze względów bezpieczeństwa, druga, pod przewodnictwem ojca Vincenta wybiera się do miasta. Wracają po godzinie, wstrząśnięci i zaniepokojeni. W pustym mieście, pomimo stanu wyjątkowego jest sporo ciemnych typów, którzy najwyraźniej rabują wszystko co zostało. Woleli nie odchodzić za daleko od jachtu.

Z konieczności oglądamy więc tylko najbliższe okolice portu, co nie daje pełnego obrazu zniszczeń w mieście. Na noc wracamy do Kokopo. Noc jest zresztą szczególna porą w Rabaulu. Policjanci i żołnierze, pomimo że uzbrojeni są w broń maszynową i granatniki, pilnują tylko swoich posterunków, do miasta natomiast, przez góry i od strony wody przenikają "raskale", jak ich tu nazywają - rabusie i hieny; wynoszą wszystko co przedstawia jakąś wartość. Nocą miasto jest ich, znaleźć się tam o tej porze to pewna śmierć.

Na drugi dzień rano ojciec Vincent przyjechał po nas swoim terenowym jeepem i ponownie wybieramy się do Rabaul. Na rogatkach zostajemy zatrzymani przez patrol wojska, chwila wyjaśnień i wjeżdżamy do miasta. Teraz dopiero mamy pełny obraz tego, co się stało w głębi lądu. Na lotnisku stoją zasypane samoloty i helikoptery, które już nigdy nie odlecą. Widzimy zniszczone stacje pomp, elektrownie, szkoły i kościoły, wszystko martwe - i tylko ten straszny, wszechobecny pył. I jeszcze jedno: Rabaul od strony wschodniej i północnej otoczony jest wzgórzami, na których przed wybuchem wulkanów rosły plantacje orzechów kokosowych. W wyniku wysokich temperatur orzechy spadły na ziemię w gorący popiół i znakomicie przetrwały. Bardzo intensywne tropikalne deszcze, które nastąpiły w kilka dni po wybuchu, spłukały popiół ze wzgórz do miasta, wraz z setkami tysięcy orzechów kokosowych, które już w żyznej glebie zaczęły puszczać pędy. Jeśli człowiek nie postanowi inaczej, to za kilka lat na miejscu jednego z najpiękniejszych miast na Pacyfiku będzie już tylko dżungla.

W drodze powrotnej zwiedzamy jeszcze misję i szkołę ojca Vincenta. Jest ładnie położona w górach, z widokiem na sąsiednie wzniesienia i tropikalną dżunglę w dolinie. Obecnie jest dosłownie zapchana uciekinierami, którzy zajmują wszystkie budynki i place. Oglądamy jeszcze film o wybuchu wulkanów, jemy skromny posiłek i wracamy do Kokopo. W porcie żegnamy się z naszymi sympatycznymi misjonarzami. Jest piątkowy wieczór, nie wychodzimy więc w morze; siedzimy na pokładzie i rozmawiamy o tym, co widzieliśmy. Już w sobotę, 20 minut po północy, podnosimy kotwicę i wychodzimy z Kokopo. Jeszcze raz, głęboką nocą przechodzimy w pobliżu Tavurvura: wulkan nie grzmi, ale świeci bardzo mocno, jakby akcentując, że to on pozostał na placu boju.


Przeczytaj również inne : Wspomnienia


   
: Saga rodu Mastersów

: Zagłada miasta Rabaul

: Z Gladstone do Vanuatu

: Z Guadalcanal do Darwin cz. I

: Z Guadalcanal do Darwin cz. II

: Z Guadalcanal do Darwin cz. III

: Z Guadalcanal do Darwin cz. IV

 
     
« poprzednia | 1 | 2 | 3 |
       
               
  Copyrights 1998-2009 (c) Mirek Wąsowicz - All Rights Reserved